Z naszego porannego planu podróży udało się zachować kierunek – na północ. Jednak już nie nad jezioro Inle. Nieco dalej – do Mandalay.

Niestety, autobus uciekł. Nic dziwnego, pojechaliśmy na dworzec nawet nie znając rozkładu jazdy. Po prostu liczyliśmy, że wieczorem pojedzie jakiś nocny autobus w kierunku Kalaw i Inle. Ale nic złego się nie stało, za kilka godzin miał jechać nocny autobus do Mandalay. Jak to dobrze mieć elastyczne podejście do swoich planów.

Czekało nas kilka godzin w „autobusowym miasteczku” bo tak trzeba nazwać dworzec Aung Mingalar w Rangun. Toczy sie tutaj życie gwarniejsze, niż w samym mieście. Sklepy, stargany, knajpy, jedzenie, stacje benzynowe, tragarze, rodziny z dziećmi. Nie nudziliśmy się. A na pewno nie Marysia. Wybraliśmy jedną z knajp na naszą bazę. Rozłożyliśmy bagaże, zakupiliśmy jedzenie, poszliśmy na stragan po owoce, Marysia zapoznała się z dziećmi właścicieli oraz ich kotami, co jakiś czas robiliśmy wycieczki w inne dzielnice dworca i tak przeczekaliśmy do odjazdu autobusu.

Marysia, po przetestowaniu ile podskoków wytrzymują siedzenia i podjedzeniu dworcowych smakołyków, zasnęła snem spokojnego podróżnika.

Po lekturze przeróżnych forów miałam złe wizje na temat podróżowania birmańskimi autobusami, zwłaszcza z Marysią. Ciekawa więc byłam, jak przeżyjemy tę pierwszą długą podróż lokalnym autobusem. Zakupiliśmy dla Marysi dodatkowy bilet, by mieć gwarancję, że nikt jej nie przegoni z siedzenia. Tutaj nikomu nie przyjdzie do głowy, by dziecko sadzać gdzie indziej niż na kolanach mamy. Okazało się, że autobus jest całkiem porządny, nawet wg birmańskich standardów. Klimatyzacja działała, było czysto, siedzenia się rozkładały. Nawet droga nie była w złym stanie. Tak więc pierwsza nocna podróż minęła szybko i bezboleśnie. Marysia, po przetestowaniu ile podskoków wytrzymują siedzenia i podjedzeniu dworcowych smakołyków, zasnęła snem spokojnego podróżnika. I my również.

Zaczynało świtać, kiedy dotarliśmy do Mandalay. Złapaliśmy większą taksówkę, by obwiozła nas po tanich hotelach. Znowu cenowe rozczarowanie. Wszystkie te tanie hotele są droższe niż się spodziewaliśmy. Zdecydowanie też, nie zasługują na swoją cenę. Była to generalna refleksja birmańskiej podróży – drogo za niską jakość. Zwłaszcza dotyczy to komunikacji i noclegów. Drożej niż mówiono, drożej niż się spodziewaliśmy. No i co gorsza, cena absolutnie nie przystaje do wartości. W Wietnamie, Laosie, a nawet Tajlandii, za podobną cenę dostaje się na prawdę dobre warunki. I ja piszę o roku 2012! Dzisiejsze ceny zapewne powalają. Gdzieś chyba widziałam nagłówek mówiący, że to obecnie najdroższy azjatycki kraj do podróżowania.

Wreszcie znaleźliśmy przyjemny hotelik. Śniadanie było w cenie. Jest to zresztą powszechna w Birmie praktyka, że w cenie jest śniadanie „europejskie” – pieczywo, sok, kawa, herbata, jajka w dowolnej postaci, masło, dżem. Niedojedzone zawsze pakowaliśmy, by mieć na te chwile, kiedy Marysię nachodzi ochota na chlebek. Rzadko się to zdarzało, bo „ryziu” to ulubiona potraw na każdą porę dnia, niemniej w chwili słabości pojawiała się tęsknota za bardziej domowymi smakami.

Umęczeni podróżą położyliśmy się do łóżek, by w południe powitać nowy dzień w Mandalay…