Podczas drogi na wybrzeże Birmy zgubiliśmy naszych towarzyszy podróży, Błażeja i Kingę. Zajęło kilka dni, zanim znowu byliśmy razem. Cóż, bez naszych nieodzownych gadżetów to wreszcie musiało się stać.

Telefony, GPSy, Google Mapy, elektroniczne przewodniki, Internet w kieszeni, Lonely Planet na Kindlu… Komunikowanie się jest tak proste i szybkie. Starczy pomyśleć i w kilka sekund wiemy gdzie, kto, jak, kiedy i którą drogą. Nie wiele zastanawiamy się nad tym, jak bardzo elektroniczne gadżety ułatwiają nasze podróżnicze życie. Stały się codziennością, drugą ręką, czymś co po prostu jest. Do chwili… kiedy przestaną działać.

Lgnęliśmy do innych podróżników, nie tylko po to, by poimprezować, ale posiąść cenną wiedzę dokąd, którędy i za ile dojechać.

Birma jest dobrym testem na zaradność w terenie. Zaradność bez wspomagaczy. „Obce” sieci komórkowe tu nie działają. Obcokrajowcy nie mają prawa do zakupu lokalnego telefonu. Internet jest dostępny tylko w wyznaczonych miejscach i to nie o każdej porze. Mapy w GPSem nie działają.*

Wyjechaliśmy z Baganu dzień przed Kingą i Błażejem. Umówiliśmy się w konkretnym miejscu na wybrzeżu. Wybraliśmy hotel, w którym mieliśmy zostawić wiadomość o miejscu naszego pobytu. Wydaje się, że nic prostszego. Nasi znajomi jednak jakimś trafem dotarli na inną plażę. I choć była ona obok, było to „obok” na birmańską skalę. Podróż trwała kilka godzin, a to przecież rzut beretem. Błażej wynajął motor, by nas odnaleźć. Hotel, w którym szukał wiadomości nazywał się już inaczej. Dopadliśmy Internet, by zostawić mu widomość, ale sieć działała dopiero od 17.00. W zupełnie innych godzinach działał Internet na jego plaży, więc nasze wiadomości się rozminęły. Na szczęście dosyć charakterystyczna biała rodzinka z dzieckiem zostaje szybko zapamiętanych przez lokalnych mieszkańców. Podpytując tu i ówdzie, Błażej znalazł ochotnika, który podwiózł go pod drzwi naszego bungalowu. Co za radość. Musiał jeszcze tylko wrócić do siebie by zabrać Kindę i bagaże, i następnego dnia odbyć tę samą drogę. I znowu byliśmy razem.

Zaczęliśmy wspominać czasy, kiedy to szukaliśmy starych zużytych Lonely Planet na hostelowych półkach albo ich kserokopii na ulicach Bangkoku. Po mieście biegaliśmy z mapami albo odręcznie skreślonymi planami. Lgnęliśmy do innych podróżników, nie tylko po to, by razem poimprezować, ale posiąść cenną wiedzę dokąd, którędy i za ile dojechać. Niespodzianki w podróży były codziennością. A teraz… cała podróż schowana w kieszeni. Sentymentalnie się zrobiło, a przecież aż tak się nie postarzeliśmy.

* tak było w lutym 2012 roku, przy galopującym rozwoju turystycznej machiny, obecnie sytuacja może już wyglądać zgoła inaczej.