Znajoma znajomych uprowadzona i niemal zgwałcona, koleżanka okradziona w biały dzień za pomocą śrubokręta, Tegucigalpa w czołówce najniebezpieczniejszych miast świata, lokalni mieszkańcy patrzą „krzywym okiem” na każdego gringo, po zmierzchu lepiej nie wychodzić z hotelu…

Ależ się nasłuchaliśmy przed wyjazdem. Ciarki przechodzą! A co zobaczyliśmy na miejscu? Goście z wielkimi ganami strzegą wejść do supermarketów, małe sklepiki odgrodzone od kupujących grubymi kratami, przy wejściach do knajp znaki zakazu wnoszenia broni. To na „dzień dobry”. A co było dalej? Zasadniczo nic.

Tak więc jesteśmy cali, zdrowi i bez nowych blizn.

Nie będę przekonywać, że kraje Ameryki Środkowej są bezpieczne, skoro nawet ich mieszkańcy przyznają, że tak nie jest. My jednak, trzymając się nudnych „starodziadowych” zasad – nie kuś losu i zachowaj zdrowy rozsądek – przetrwaliśmy w przekonaniu, że nic złego zdarzyć się nie może.

  1. Nie biją. Nie spotkała nas żadna niebezpieczna sytuacja ze strony lokalnych mieszkańców. Nie mówię o ekstremach w stylu grożenia nożem, bo nie było nawet niewinnych pyskówek, przepychanek, czy oszustw.
  2. Nie kradną. Z upływem czasu poczucie zaufania do otoczenia wzrastało, a więc i kuszących sytuacji stwarzaliśmy więcej. Np. bagaże rzucaliśmy na pastwę kierowcom, rzeczy osobiste zostawialiśmy pod okiem barmana, nocą drzwi zostawialiśmy otwarte na oścież, a część rzeczy na ogólnodostępnym tarasie. I nic.
  3. Nie napadają. Chadzaliśmy po zmroku. Dużo i często, no bo jak inaczej skoro ciemność zapada o 18.00. Jednak nawet pod osłoną nocy nikt się nie zakradł do naszych gardeł.
  4. Nie przeganiają. Chadzaliśmy jadać w miejscach, w których raczej nie widuje się turystów. Nikt nie spojrzał na nas wrogim okiem, nikt nas nie przegonił. Zbłąkani gringo co najwyżej ich bawili, a najczęściej po prostu nas ignorowali.
  5. Piją tylko w niedziele. Poważnie. Tylko wtedy zdarzało mi się widzieć pijanych ludzi. I nawet w tę niedzielę nie byłam świadkiem agresji ze strony zapitego jegomościa, raczej sprawiali wrażenie zawstydzonych swym stanem.
  6. Strasznie mało palą. Palą głównie turyści. Przy czym nie zauważyłam śladów żadnych antynikotynowych kampanii. Wyobraźcie sobie, ekipa twardzieli w wielkich kapeluszach zasiada na rogu ulicy i zamiast jarać szlugi, jedzą pomarańcze. Obaliło to mój stereotyp lokalnego twardziela.

Osobnym tematem są duże miasta, gdzie generalnie panuje przytłaczający syf. Tegucigalpa zrobiła ponure wrażenie. Po zmroku główny deptak w tym stołecznym mieście zamienia się w sypialnię dla bezdomnych, narkotykowy bazar i burdel w jednym. Po wieczornym spacerze tymże deptakiem nie musieli nas przekonywać, żeby po 21.00 już nie wychodzić, bo chcą w hotelu zatrzasnąć kraty i założyć kłódkę.

Tak więc jesteśmy cali, zdrowi i bez nowych blizn.

Jeśli czegoś mi brakowało, to zwykłej codziennej życzliwości. Wszyscy tutaj zachowują zimną twarz, sprawiają wrażenie oschłych i niedostępnych. Nie doświadczysz bezinteresownego uśmiechu, a pomocną rękę wyciągną, kiedy złapiesz za fraki i tego zażądasz. Gdy ktoś stanie ci na drodze „przepraszam” nie robi wrażenia – trzeba przydepnąć i pchnąć z całej siły. Nieco lepiej jest pod tym względem w Hondurasie. Na szczęście ludzie tutaj zyskują przy bliższym poznaniu – kilka pytań o dzieci, zachwyt nad urodą kraju, pochwała pysznego jedzenia i lody zaczynają się kruszyć…