Nie wiem jak to się stało, że jeszcze nie było nic o jedzeniu. Jakoś nadrobię te zaległości, jednak najpierw o kulinarnym doświadczeniu z Livingston, czyli karaibskiej kuchni ludzi Garifuna. Pyszności, po prostu raj w gębie.

Garifuna to czarni Karibowie, potomkowie sprowadzanych z Afryki niewolników, zamieszkujący niemal całe wybrzeże karaibskie. Mówią odrębnym językiem, mają odrębną kulturę, pod każdym względem różnią się od rdzennych mieszkańców tych terenów. Mają też wyjątkową kuchnię, która z kuchnią Gwatemalską czy Honduraską nie ma nic wspólnego. Bazuje na owocach morza i bez umiaru wykorzystuje mleko kokosowe oraz tutejsze owoce.

Zamówiliśmy Tapado i Caracola. Na stół wjechała misa pysznej kokosowej zupy, w której pływały nieobrane wąsate krewetki, malutki krabik oraz mnóstwo bananów i platanów. Jako dodatek do zupy wielka grillowana ryba oraz biały ryż. Na jego widok szczególnie ucieszyła się Marysia. W kuchni Gwatemalskiej pojawiał się tylko jako składnik burrito, a ona ryż kocha. Nieprzyzwoita wyżerka. Zupa była intensywnie kokosowa, chyba na wywarze z ryb. Słodka jak marzenie, żadnych pikantności. Banany i krewetki dobrze szły z tą słodkością. Ryba nie wiem jaka, ale podana w całości i zgrillowana na chrupką skórkę.

Caracol to wielki ślimak morski. Podany został z ryżem gotowanym na mleku kokosowym z dodatkiem fasoli oraz czerwoną kiszoną kapustą. Jego konsystencja było dosyć zaskakująca – niczym lekko twardawe i włókniste warzywo np. rzodkiew.

Długo czekaliśmy, ale to co przed nami postawiono wynagrodziłoby nawet dłuższe oczekiwanie. Jednak największy ból był taki, że nic więcej nie zdążyliśmy zjeść. Byliśmy przejedzeni, czas nas gonił, a tam jeszcze takie przysmaki jak Machura, Camarones. Na szczęście wybrzeże karaibskie dopiero przed nami i liczymy, że okazja się powtórzy.

Tymczasem Marcin już planuje, jak kuchnię Garifuna odtworzyć w domu.