Wpadliśmy do Polski na święta. A skoro już wpadliśmy to chcieliśmy Świąt możliwie najbardziej świątecznych. Trzeba też było zasmakować zimy możliwie najbardziej śnieżnej. O ile z pierwszym problemów nie przewidywaliśmy, to o powodzenie drugiego poważnie się martwiliśmy. Bo kto w Polsce pamięta białe Święta? A tu proszę, taka złośliwość losu. Bo gdybyśmy wiedzieli, że zima nastanie w tym roku, nie kupowalibyśmy… biletów do Gruzji. I tak nagle stanęliśmy u podnóża Kaukazu. Nad nami górowały ośnieżone szczyty. Onieśmielały. Ale nie Marysię.

Nie było zlituj, od razu wsiedliśmy na wyciąg krzesełkowy. Dla Marysi to pierwsza przejażdżka z nartami na nogach, dla nas pierwsza przejażdżka z dzieckiem pośrodku. Każdy przeżywał na swój sposób. My martwiliśmy się, jak zjedzie z wyciągu, ona – co ją czeka na szczycie. Ale obawy były niepotrzebne. Marysia pochłaniała stoki. Najpierw powolnie, z ekscytacją i przerażeniem w oczach. Ale gdy po wielu upadkach, frustracjach i krzykach dojeżdżała do mety, bez ociągania ustawiała się do kolejnego wjazdu. I od nowa. I raz jeszcze.

Obserwowanie młodej, jej postępów i szaleństw, to nowa jakość w tej zimowej przygodzie.

I tak minął pierwszy dzień. Rozpoczęliśmy go późno, zaliczyliśmy zaledwie kilka zjazdów, ale to dobra strategia na początek – nie pozwolić się zmęczyć, za to rozpalić ochotę na więcej.

Nocą snuliśmy plany zatrudnienia instruktora, by zyskać dla siebie godzinę na swobodne cieszenie się stokami. Tymczasem Marysia śniła o szybkich zjazdach. I wiecie co? To jej plan wygrał. Bo drugiego dnia coś zaskoczyło. Każdy kolejny zjazd był szybszy i sprawniejszy.  Sama wyznaczała sobie cele – najpierw bez upadków, potem jak najszybciej, wreszcie namówić nas na wjazd wyżej. Zaś my byliśmy pod wrażeniem i nie trzeba nas było długo przekonywać.

Trzeciego dnia Marysia dopięła swego. Wjechaliśmy wyżej. I wiecie co? Właśnie tam znaleźliśmy stoki do nauki jazdy dla dzieci. Znalazł się nawet plac zabaw. Bardzo przyjazna infrastruktura dla najmłodszych, tych zaczynających i tych szlifujących swoje talenty. Instruktorzy kręcili się dookoła, chętnie służyli uwagami i lekcjami. Po rosyjsku, gruzińsku lub angielsku. Ale nam szkoda było czasu na orczyk i oślą łączkę. Marysia wyznaczyła sobie kolejny cel – zjechać jeszcze szybciej. Cieszyło nas to, bo już niemal dotrzymywała nam tempa. Jednocześnie przekonywaliśmy ją, że skręcanie na nartach to też fajna zabawa. I przydatna umiejętność. Na to przyszła pora w kolejnych dniach. Jak również na zjeżdżanie z wyznaczonej trasy, próby pakowania się w śnieg na poboczach, pierwsze podskoki na wzniesieniach…

Chcieliśmy zatrudnić instruktora, by zaczynała pod okiem profesjonalisty i od razu poprawnie. To chyba dobre rozwiązanie, ale jakoś nie wyszło. Oddaliśmy pałeczkę Marysi, to ona kierowała swoimi narciarskimi postępami. My tylko byliśmy obok, na czas dostarczaliśmy gorącą herbatę i hot-dogi (najlepiej robić to zanim dziecko poczuje, że ich potrzebuje). Poszło genialnie łatwo. Jeszcze chwila, a zaczniemy mieć wyrzuty sumienia, że tak późno pokazaliśmy jej zimę.

Jak pogodzić szusowanie z dzieckiem z własnymi zimowymi potrzebami? Jeździmy zmieniając się. Ktoś towarzyszy Marysi, by ktoś mógł pójść na całość. Mamy ze sobą krótkofalówki, by sprawnie się nawoływać. Ale wiecie co? I tak zazwyczaj trzymamy się wszyscy razem. Bo obserwowanie młodej, jej postępów i szaleństw, to nowa jakość w tej zimowej przygodzie. Nie chcemy tego przeoczyć. Znacie to uczucie?

Czy wasze dzieci jeżdżą na nartach, snowboardzie? Opowiedzcie, jak zaczynały!