Pobudka o 5 rano. Jest czas na dwa łyki kawy i wskakujemy do jeepa. Rzuca niemiłosiernie, choć jedziemy asfaltówką, ale to przecież nie jest samochód na wypięknione drogi. W ciągu pół godziny docieramy do drogi właściwej, pełnej dziur, wyrw i kałuż. Jesteśmy w buszu. W Parku Narodowym Yala na południowo-wschodnim krańcu Sri Lanki. Zwalniamy do 10 km/h. Rzuca jeszcze bardziej. Trudno będzie cokolwiek odespać.

A jednak na krótką chwilę udało się przymknąć oko. Ale wystarczyło jedno hasło – słonie! Marysia w sekundę stanęła na baczność z lornetką w jednej i aparatem fotograficznym w drugiej dłoni. Wypieki na twarzy, nerwowe skakanie po siedzeniach, nikt już nie myśli o śnie, a to przecież 7.00 rano. No bo kto by marnował czas na spanie? Wszak emocje sięgają zenitu! Tu trzeba wypatrywać, być czujnym i uważnym. Marysia w mig podłapała ideę safari.

Kiedy nadarza się okazja, by pokazać zwierzęta żyjące na wolności, nie można z niej nie skorzystać.

Często zaglądamy do ZOO, oceanariów i podobnych miejscówek, choć mamy co do nich mieszane uczucia. Ale jak tu inaczej pokazać dziecku zwierzęta, które na co dzień nie przechadzają się po naszym podwórku? Kiedy jednak nadarza się okazja, by pokazać zwierzęta żyjące na wolności, nie można z niej nie skorzystać. Bez względu na koszty. To fantastyczna szkoła cierpliwości, odpowiedzialności, pokory i zrozumienia natury. Po pierwsze, nic nie jest nam dane – trzeba się postarać i wysilić, by naleźć zwierza. Po drugie, zwierzęta są wolne – spotkamy je, albo nie i nie ma co lać łez. Po trzecie, zwierzęta są dzikie – musimy zachowywać się odpowiedzialnie i przestrzegać pewnych reguł, by czuć się bezpiecznie. A tak generalnie, to po prostu niesamowite uczucie, móc podglądać codzienne życie wolnych i dzikich zwierząt. Taką możliwość daje safari na Sri Lance. 

Zdecydowanie był to dzień słoni i słonie nas urzekły. Bez łańcuchów i ozdób, bez konieczności przypodobania się ludziom, swobodnie krążące po buszu. Mogliśmy obserwować je godzinami. Najpierw trafiliśmy na sporą grupę słoni, wracających z wodopoju. Było to pierwsze spotkanie i dostarczyło nam sporo emocji, ale o tym opowiemy później. Popołudniu wpadliśmy na rodzinkę z kilkoma słoniątkami i spędziliśmy z nimi wiele czasu. Tylko my i oni, zupełna cisza, spokój i pustka. Małe słonie radośnie przechadzały się wokół naszego samochodu, stroiły głupie miny, chwaliły się ledwo wyrastającymi kłami, mocowały się z gałęziami. Zdawały się nas nie zauważać, zaś my emocjonowaliśmy się ich codziennymi czynnościami – tym, jak sikają, mlaskają, posypują grzbiet piachem, jak maluchy piją mleko mamy. Były tak cudowne, że miało się ochotę je przytulić. Jednak pamiętaliśmy o zasadzie nr 1 – pod żadnym pozorem nie wysiadamy z samochodu.

Spotkaliśmy też jednego z 12 żyjących w Parku Yala słoni z kłami. Prawdziwy fart! Niestety nie mieliśmy tego szczęścia w przypadku innego zwierza, dla którego się tutaj przyjeżdża – lamparta. Park może pochwalić się największym na świecie zagęszczeniem populacji lamparta, stąd spotyka się je dosyć często. Nam jednak musiały wystarczyć odciski jego łap na drodze. Świeżutkie! Za to udało nam się spotkać wielu innych mieszkańców buszu – były krokodyle, bawoły indyjskie, dziki, sarny, antylopa, jaszczury, małpy,  no i dziesiątki cudownych ptaków, w tym wielki orzeł i pelikany.

Tak minął cały długi dzień. Obawialiśmy się zmęczenia poranną pobudką, niewygodami drogi, długimi poszukiwaniami zwierząt. Nie byliśmy pewni, czy całodniowe safari to dobry pomysł, czy nie za długo na tak intensywną imprezę. Może wystarczyła opcja półdniowa? Jednak jeszcze przed południem byliśmy pewni – to był najlepszy wybór. A kiedy po 12 godzinach wracaliśmy w ciemnościach do domu, Marysia jak mantrę powtarzała „Chcę jutro na safari! Chcę jutro na safari!”. Półdniowe safari pozostawiłoby tylko niedosyt. Upłynęłyby na pośpiesznym komunikowaniu się z innymi przewodnikami, gonieniu za zwierzyną i odliczaniu czasu. A my mieliśmy czas. Mogliśmy spokojnie zjeść śniadanie i lunch. Mogliśmy jeździć pod prąd zamiast za sznurkiem innych samochodów. Mogliśmy zaglądać w miejsca, w których nie ma nic poza pięknymi widokami, Mogliśmy przystanąć, by posłuchać ptaków i pogapić się po raz dziesiąty na indyjskie bawoły tylko dlatego, że fotogenicznie wyglądały. A na koniec, choć już resztkami się i w lekkich ciemnościach, wdrapać się do skalnej świątyni Sithulpawwa.  

Jeśli tylko będzie kolejna okazja pojedziemy na safari. Wam też radzimy!