Islandia jest ciężka. Jest trudna. Jest zimna. Bucha w twarz wiatrem i deszczem. Co to za wakacje do cholery?! Ciągle przemarznięci, brudni i umęczeni. Ale mimo wszystko cholernie zadowoleni.

Skąd się to bierze. Sami nie wiemy. Ale ta wyprawa to był reset umysłowy. Wysiłek fizyczny. Skupienie na drodze. Pozbycie się wszelkich zbędnych myśli. Dookoła piękna i dzika przyroda. Przy niej jesteśmy malutcy i nieistotni. Pokornie przemykamy, cicho podziwiamy. Z nikim nie rywalizujemy. Czujemy więź z tymi, którzy w deszczu i chłodzie również przemierzają tę pustą wyspę na rowerach. Ale mijając się zaledwie machamy, bo tak na prawdę wszyscy myślimy tylko o kolejnych kilometrach.

I to wciąga. Chce się jechać dalej. Jest jeszcze zwiedzanie. Pewnie, że chcemy zobaczyć jak najwięcej, ale nie to jest najważniejsze. Liczy się droga. To ona nas resetuje.

Gdyby próbować ocenić gołe fakty, kiepsko to wyglądało. Często zmoknięci. Ciągle w polarach. Zazwyczaj brudni.  Karmieni „suchą karmą”. Kibelek w krzakach. Dom gdzieś w krzakach po drodze. Mary wiele godzin w małej przyczepce. Non stop w kaloszach i z wielkim kołtunem na głowie. Wyjeżdżając, nawet się tego nie spodziewałam. Ale już pedałując, nie miało to takiego znaczenia. Bo to, co się liczy, to nie gołe fakty.

p.s. Obiecuję, że to już koniec islandzkich opowieści.