U większości ludzi uliczne jedzenie budzi obawy. Jednak dla nas ulica i bazar to ulubione lokale. Stosujemy regułę – gdzie najwięcej ludzi, gdzie najwięcej lokalnych klientów. Skoro popularne – znaczy dobre, skoro tłumy – znaczy świeże, bo nic nie leży od wczoraj. Rynek (lokalny, nie turystyczny) najlepiej weryfikuje, czy warto i czy należy się obawiać. Jedyne zatrucie jakie miałam nieprzyjemność zaliczyć pojawiło się gdy złamałam tę zasadę – po zjedzeniu europejskiego śniadania w przyhotelowej knajpie. Na nogi postawiła mnie porządna zupa z wielkiego gara, zaserwowana przez staruszkę prowadzącą dwukrzesełkowy stragan przy nocnym bazarze.

Marysia nigdy nie zaliczyła pokarmowego zatrucia. Wygląda na to, że nasz zdrowy rozsądek działa. Zdarzały się dni, kiedy jadła mało. Zazwyczaj wtedy, gdy za dużo się działo – gdy ruszaliśmy w dalszą drogę, gdy zbyt długo nie zagrzewaliśmy miejsca, gdy zmienialiśmy otoczenie… Jej dziecięcy stres odbijał się na apetycie. Zmiany apetytu to ważny znak dla nas, gdyż Marysia rzadko okazuje stres i zmęczenie płaczem, czy marudzeniem.

Co do picia, to sprawa jest oczywista. Pijcie dużo! Dużo wody. Butelkowej. Także soki owocowe, choć w Azji trudno znaleźć coś bez cukru i sztucznych dodatków. Jak się znajdzie, to rozcieńczajcie wodą. No i oczywiście kokosy! Podobno niektórzy się ich obawiają. Świeżo otwarte są doskonałe. No i znowu – z ich picia można zrobić niezłą zabawę.

Marysię ciągle nachodzi ochota na mleko, zwłaszcza przed snem oczywiście. Do 2 roku życia piła je niemal co wieczór przed snem, więc zawsze zabieraliśmy ze sobą zapas mleka w proszku. To bezpieczne rozwiązanie. Można bardzo szybko podać. Nawet gdy nie było szans na zagotowaną wodę, rozpuszczaliśmy je w wodzie mineralnej. Także na dłuższe wycieczki zabieraliśmy zapasową butelkę z suchym mlekiem. W razie potrzeby woda zawsze się znalazła. I gotowe, dziecko szczęśliwe, a my spokojni. Do Birmy wzięliśmy zapas na cały miesiąc. To dużo białego proszku. O dziwo spokojnie przeszedł odprawę w bagażu podręcznym.