Gdy tylko wspominaliśmy, że chcemy wybrać się na jakiś wodospad, wszyscy okoliczni mieszkańcy, jak mantrę opowiadali: „Tylko nie Git Git, to turystyczny cyrk. Jedźcie do Sekumpul.” Długo nie trzeba nas było namawiać. Wskoczyliśmy na skutery i w góry!

Małe wioski, kręte drogi, przyjaźni ludzie. Kiedy w przydrożnej knajpie zabrakło jedzenia, właściciel zaprosił nas na przydomowe podwórko i przygotował Lalapan Ayam z kopą ryżu (znaczy smażonego kurczaka). Zeszła się rodzina, przybiegły psy, sąsiedzi zagadywali zza płotu. Jedzenie było pyszne, a na konwersacje i wspólne zdjęcia zeszło nam tyle czasu, że nastało południe. Pora, kiedy chmury w górach zaczynają się zbierać. Zorientowawszy się, szybko ruszyliśmy dalej.

Wiatr targał nami na wszystkie strony.
Ciężko było się usłyszeć.
Bryza wodospadu uderzała w ciało z taką siłą,
jakby ktoś robił gruboziarnisty peeling.

Sekumpul zdaje się być ukryty w dżungli niczym skarb, ale wystarczy kierować się wskazówkami z map Google. Po drodze trafiło się kilka znaków, które upewniły nas, że jesteśmy na dobrej drodze, jednak nie liczcie na to, że dzięki znakom drogowym gdziekolwiek w Indonezji traficie. Za wsią Sudaji zjechaliśmy z głównej drogi, uiściliśmy symboliczną opłatę za bilet wstępu, grzecznie podziękowaliśmy za przewodnika (doprawdy nie jest tu potrzebny) i zaparkowaliśmy nasze wehikuły. Dalej trzeba było wysilić nogi. Półgodzinna wędrówka nie jest specjalnie wymagająca, nawet dla dzieci. Za to piękna okolica, nasilające się odgłosy wodospadu i ścigające nas ciężkie chmury potęgowały emocje. Niczym zaprogramowani schodziliśmy po stromiznach. Coraz potężniejszy huk zapowiadał, że to będzie COŚ. Ujrzeliśmy w dole kamieniste koryto rzeki, przebiegliśmy przez mostek, minęliśmy kilka mniejszych wodospadów, kameralne miejsca na pikniki, zaś główna atrakcja ciągle się ukrywała. Sekumpul wyłonił się za zakrętem. Dotarliśmy do niego razem z deszczowymi chmurami, ale to już nie miało znaczenia. Z tego spotkania nikt nie wychodzi suchy.

Sekumpul w porze deszczowej to niesamowite widowisko. Siedem wodospadów spada z wysokości 80 m z oszałamiającą siłą! Woda uderza z wielkim hukiem, a jej krople rozbryzgują się w promieniu wielu metrów. Pomysł wejścia do basenu wodospadu wydał się szalony, ale tylko przez kilka pierwszych sekund. Porozumiewawcze spojrzenia, krótki uśmiech i wyskakiwaliśmy z ubrań, zresztą i tak już przemoczonych. Jeszcze tylko dzieci trzeba było ukryć bezpiecznie za jakąś skałą. Trudność sprawiała przeprawa przez mokre i śliskie głazy, zaś cała reszta to już… bolesna przyjemność :). Bryza wodospadu uderzała w ciało z taką siłą, jakby ktoś robił gruboziarnisty peeling. Wiatr targał nami na wszystkie strony. Ciężko było się usłyszeć. Woda z lekka oślepiała (nie wiem, jak przetrwały to moje soczewki). Fantastyczna przygoda!

Ale niestety nie dla dzieci. Już sam huk wody nieco je onieśmielił. Próbowali wdrapać się na śliskie kamienie, jednak uderzenia kropli wody były zbyt bolesne. Nie było też najcieplej. Kąpiących się rozgrzewały emocje, ale „zwykłych” widzów powalał chłód i deszcz. Odeskortowaliśmy dzieci na bezpieczną odległość i ponownie zanurzyliśmy się w tym szaleństwie. Gdyby jeszcze trafić na słoneczną pogodę… A najlepiej słoneczną pogodę w porze deszczowej, bo zapewne monsunowe deszcze spotęgowały siłę Sekumpula.

Zaczęło padać coraz mocniej. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się, by przeczekać deszcz w warungu z durianami, potem w warungu z Luwakami. Coś nas ciągle trzymało w pobliżu wodospadu i ciągle przeżywaliśmy tę niesamowitą kąpiel. Zresztą okolica jest piękna i dzika. Warto rozważyć zostanie tu na noc (jest jakiś homestay), by dłużej pocieszyć się tymi cudami natury.

Niestety zdjęć mało i tylko krótki zapis z telefonu. Kto tam myślał o bieganiu z aparatem?! Zresztą, który aparat oddałby to szaleństwo. Pewne rzeczy trzeba poczuć na własnej skórze, a wy musicie uwierzyć nam na słowo, że warto 🙂