Wulkan Grimsnes jest uśpiony od niemal 4 tysięcy lat. Jego krater zdążył wypełnić się wodą i powstało piękne wulkaniczne jezioro Kerid. Kiedyś Bjork grała koncert, pływając tratwą po tafli jeziora. 

By dostać się do wulkanu wystarczy jechać prostą drogą nr 35. Jechać, jechać i jechać, po czym zaparkować po lewej stronie, podejść kilka kroków i pochylić głowę, by zajrzeć do wnętrza krateru. Brzmi, jak coś zupełnie przeciętnego, ale to w gruncie rzeczy niesamowite doświadczenie. Uwielbiam wulkany i gdy tylko znajdą się na trasie naszej podróży, nie mogę sobie ich darować. Pedałowałam więc podekscytowana od samego rana ponad 30 km, wypatrując na horyzoncie stożka. I nic. Dookoła płasko, tylko góry gdzieś w oddali. A przecież według mapy jesteśmy niemal na miejscu. No i byliśmy. Byliśmy już na jego szczycie, a krater znajdował się u naszych stóp! 

Od kilku dni stąpamy po wulkanach. Rozbijamy namiot na żywym organizmie. Pedałujemy po bombie zegarowej. Każda mijana dziura może być kolejnym kraterem.

Właśnie ten widok uświadomił mi, że od kilku dni stąpamy po wulkanach. Że rozbijamy namiot na żywym organizmie. Że pedałujemy po bombie zegarowej. Że eksplodować może każda mijana dziura, która być może jest kolejnym kraterem. Że pod naszymi stopami coś bulgocze, gwiżdże i chce się wydobyć na powierzchnię. Że te buchające spomiędzy kamieni obłoki pary coś do nas mówią — przypominają kto tu rządzi, a kto jest malutki. 

Islandia to kraj o największej na świecie aktywności wulkanicznej i geotermalnej. Mają na tej względnie małej wyspie 200 wulkanów. Wybuch któregoś z nich następuje średnio co 5 lat. O gorącą wodę jest tu bardzo łatwo. Wydobywa się z ziemi co rusz, w miej lub bardziej widowiskowy sposób. O Geysir show wspominaliśmy, zazwyczaj jednak widać eksplozje gorącej pary. Wiele źródeł jest wykorzystywanych do relaksujących kąpieli. Geotermalne baseny spotykamy co chwila, każdy hotelik i większe gospodarstwo oferują mniej lub bardziej ucywilizowany basenik. Wypatrujcie na drodze znaków z ludkiem w wodzie i termometrem

Jeszcze bardziej efektowne niż woda jest… bulgoczące błoto. W Seltun można podziwiać baseny wrzącego mułu. Niby tylko błoto, a wszyscy wpatrują się zahipnotyzowani. To wyjątkowo piękne miejsce, choć niezbyt zdrowe. Zewsząd wydobywają się siarkowe opary, zapach bywa odurzający. Ale zerkając na barwną ziemię, lekko przymgloną, pokrytą siarkowymi osadami, mieniącą się na żółto, pomarańczowo i czerwono, trudno oprzeć się urokowi tego miejsca. Polecam wizytę w rejonie Krysuviku. W pobliżu znajdziecie piękne jezioro Kleifarvatn otoczone kolejnymi wulkanami. Oczywiście aktywnymi.

Czasami dziwnie bywa podczas tego pedałowania. Za dużo tej buchającej pary. Za dużo tych oparów, dymów i mgły. Jedziemy od kilku godzin zanurzeni w białej piance. Już nie wiemy, czy porwała nas chmura opadająca z góry, czy to para wydobywająca się z dołu. Aż po horyzont widać tylko szarą mgłę. Droga znika w niej przed nami. I kiedy gdzieś w oddali, na krótką chwilę lekko się unosi, zaskoczeni dostrzegamy, że otaczają nas góry i lodowce.

Czwartego dnia pogoda nam nie sprzyjała. Wcześniejszej nocy słońce tuliło nas do snu. To miłe z jego strony, jednak odkryliśmy cenę słońca — spada temperatura. I choć Marysia smacznie spała, a nam zostało nieco whisky w butelce, nie dało rady wysiedzieć przed namiotem. Niestety rano po słońcu nie było śladu. Gdy dojechaliśmy do Keridu solidnie się rozpadało. A szkoda, bo wulkan jest świetnym miejscem na piknik. Można zejść do krateru i rozłożyć się tuż nad wodą wulkanicznego jeziora. My jednak szybko ruszyliśmy dalej, szukając przytulnego i suchego miejsca, by przeczekać ulewę.