Filipiny. Metro Manila. 11 milionów mieszkańców. Patrząc z okien samolotu miasto robi wrażenie. Jakby nie miało końca. Tonie w rozpalających promieniach słońca i delikatnie opadającym smogu. Z bliska wrażenie robi jeszcze większe.

Manila niczego nie ukrywa. Jaka jest widać gołym okiem. Ma gdzieś pierwsze wrażenia swoich gości. Jest zwyczajnie brudna, śmierdząca i hałaśliwa. Te 11 milionów mieszkańców musi się gdzieś stłoczyć. W apartamentach Makati, willach Quezon, na ulicach Malate, Ermity, w slumsach Tondo. Miliony ludzkich ciał i ich odchody. W Manili zobaczysz je i poczujesz. Aż byliśmy zdziwieni, jak wyraźnie.

Nocą bulwar zamienia się w sypialnię dla setek Filipińczyków, którym ucieczka po lepsze życie w Manili nie wyszła.

Zamieszkaliśmy w Malate, dzielnicy znanej z tanich hoteli, rozrywkowej atmosfery, bujnego nocnego życia, wyboru knajp z jedzeniem, piciem i wszelkimi rozrywkami. Jakoś się zdarza, że zazwyczaj do takich właśnie miejsc trafiamy. Marysia mogła podziwiać błyszczące szpilki wychodzących wieczorem dziewczyn z social clubów. Miała nawet jedną ulubioną, której szpilki sięgały do nieba i połyskiwały złotem. W tej dzielnicy znajdziesz wszystko i zaspokoisz swoje najbrudniejsze potrzeby. Zresztą nie tylko tutaj. Filipiny to oaza seks turystyki, zaraz po Tajlandii. Bieda, desperacja, nadzieja na coś lepszego, historia naznaczona kolonializmem i kolejnymi okupacjami. Wszystko zostawiło tutaj swój ślad.

Ulice Manili są domem dla tysięcy ludzi. Wieczorny spacer po mieście to doświadczenie. Kiedy wykąpani, odświeżeni, najedzeni i po piwku, postanowiliśmy uciec od ulicznego odoru moczu, udaliśmy się w stronę bulwaru nad Zatoką Manilską. Nasze najedzone brzuchy i uśmiechnięte twarze mocno się przykurczyły. Nocą bowiem bulwar zamienia się w sypialnię dla setek Filipińczyków, którym ucieczka po lepsze życie w Manili nie wyszła. Nie spojrzysz w morze, bo okalający bulwar murek zamienił się w jedno i dwuosobowe łóżka. Nie siądziesz na trawie, bo to sypialnia dla większych rodzin. Bezdomne rodziny. Bezdomne zakochane pary, tulące się i śpiące pod jednym parasolem. Bezdomne dzieci wtulone w swoje rodzeństwo. Uśmiechają się, wyciągają ręce po pieniądze. Są naszą wizytą zaskoczeni, podobnie jak my sami. Nie wszyscy są przyjaźni. Szybko więc zawijamy się z tego bulwaru, nad którym słońce dawno już zaszło. Ale wracając w jaśniejsze ulice ciągle te same widoki. Dzieci śpiące w rynsztokach, wychowywane w trycyklach, dojadające jedzenie w ulicznych knajpach. Są wszędzie.

Popularną turystyczną atrakcją Manili są ostatnio wycieczki do dzielnic slumsów i nędzy, jak osławione Tondo. Zastanawiam się po co? Ile człowiek musi zobaczyć, by poczuć się zaspokojonym?