Miało być miasto blichtru, wysokiego połysku, ekstrawaganckiej czystości, prowokacyjnych zakazów, nieskazitelnych chodników, wyrafinowanych rozrywek, nieprzyzwoitego bogactwa. Na to czekaliśmy od samego progu. Ale bywa tak, że legenda przegania rzeczywistość.

Wysiadamy z metra. Wilgoć bez litości uderza nas w twarz. Okulary parują, choć sądziłam, że to dzieje tylko zimą po wejściu do tramwaju. Mary zaczyna pojękiwać. Przybyliśmy na Geylang, gdzie udało nam się znaleźć w miarę tani hotel. Każdy kąt zastawiony plastikowymi stołkami czekającymi na gości ulicznych jadłodajni. Nasz bagaż telepie się po dziurawym chodniku. Za rogiem wpadamy na chińczyka, który spluwa nam flegmą pod nogi. Kiedy go mijamy zabiera się za czyszczenie nosa. Spod kosza na śmieci wybiega karaluch. W Singapurze widziałam ich więcej niż w Bangkoku. Ale muszę być sprawiedliwa – nie widziałam ani jednego szczura.

Po drugiej stronie ulicy owocowe stragany działające 24h. Powietrze przesyca intensywny zapach duriana. Z powodu tych owoców zjeżdża tu wielu singapurczyków z lepsiejszych dzielnic. Ale nie tylko z tego powodu. Choć to środek dnia i skwar okrutny dziewczyny dosyć gęsto obstawiają tutejsze lore (mała uliczka / przecznica). Niektóre właśnie zaczynają dzień pracy, inne lekko jeszcze pijane wykłócają się z wczorajszymi klientami. A przed chwilą zastanawiałam się, co to są te „social cluby”… teraz wiem. Tuż obok zainstalowali się ci, którzy chcą grzeszników zbawić. Jest stowarzyszenie muzułmańskie i meczet, jest malutka buddyjska świątynia, jest też zakątek chrześcijański. Przewrotnie wygląda podniszczony napis „Jezus zbawi Twoją duszę…” nad ocienionym kawałkiem ulicy, gdzie dziewczyny stoją najgęściej. A są one przemiłe. Na widok Marysi wpadają w lekki amok – łapać klienta w zwalniającym samochodzie, czy podbiec do nas i dotknąć tego dziecka? Każda wybiera coś dla siebie, niektóre podbiegają więc i z radością pstrykają w policzki malutka.

Zaskoczyło nas to pierwsze zderzenie z singapurską rzeczywistością. Przepraszam, z wyobrażeniem singapurskiej rzeczywistości. Właściwie to mnie, Marcin już tu był i tylko się uśmiechał. Chyba sądziłam, że wprost z lotniska wyjdę na błyszczący chodnik, a uśmiechnięty policjant będzie kątem oka zerkał, czy nie rzucam gdzieś papierka. Ale to przecież takie naturalne. Nawet najbogatsze i najbardziej odpicowane miasto musi mieć swoją bardziej brudną i bardziej grzeszną strefę buforową. I do takiej trafiliśmy. Jak się potem miało okazać, polubiliśmy ją najbardziej.